Małopolscy radni po raz trzeci nie zdołali wybrać marszałka. Całkiem spora w tym rola partyjnej centrali Prawa i Sprawiedliwości. Polscy konserwatyści spoglądają z nadzieją na sukcesy prawicy we Francji, ale robią wszystko odwrotnie.
Przypadek Łukasza Kmity tylko z pozoru ma charakter lokalny. W tej sprawie, PiS odnosi 95 procent strat i 5 procent zysku, ale tak to niestety działa w całej Polsce. To smutny obraz Polski po wyborach, gdy lidera środowiska, prezesa Jarosława Kaczyńskiego, zdominowali nie najlepsi, lecz najsprawniejsi w kolorowaniu obrazków, bez wychodzenia poza wyznaczone linie. Trzy kolejne przegrane Kmity w głosowaniach powinny być kubłem zimnej wody nie tylko dla pretendenta, ale też dla kierownictwa partii.
Kmita uzyskał zaledwie 14 głosów, mimo iż Zjednoczona Prawica ma w Sejmiku Województwa Małopolskiego 21 spośród 39 mandatów. Z każdym kolejnym głosowaniem uzyskuje słabszy wynik, ale na Nowogrodzkiej w Warszawie nikt nie wyciąga z tego odpowiednich wniosków. W ostatnim, poniedziałkowym, głosowaniu, kandydat partyjnej nomenklatury uzyskał mniej głosów, niż Krzysztof Klęczar z PSL. W normalnych warunkach lider partii wyciągnąłby wnioski, ale nie ma pewności, że prezes Kaczyński jest o sytuacji uczciwie informowany. Jest otoczony ludźmi „wydajnymi” w partyjnych intrygach, ale mało kreatywnymi.
Na partyjnych wyżynach łatwo oderwać się od rzeczywistości. Im wyżej zachodzi się w hierarchii, tym mniej dostaje się informacji zwrotnych. Efekt? Bardzo wiele szkód przynosi wtedy powszechnie stosowana w PiS zasada: „Muszę zadowolić szefa”. Ludzie pokroju Ryszarda Terleckiego, lidera małopolskiego PiS, są w każdej partii na wagę złota, ale ich rola powinna mieć charakter doradczy, nigdy twórczy. Zwłaszcza, że do tego ostatniego predyspozycji raczej nie ma.
Czasy dla prawicy w Polsce idą ciężkie. Nie da się odnieść sukcesu, gdy działaczy i ludzi obdarzonych mandatem społecznym, a takimi są radni sejmiku, nie traktuje się jak osoby dorosłe. Narzucenie radnym kandydata, który dopiero co został posłem, tylko dlatego, że w przeszłości był wojewodą małopolskim i ma wsparcie partyjnej centrali, to działanie niepoważne, a na dłuższą metę zadziała demobilizująco. Można sobie wyobrazić, co mogłoby się dziać w ważnych dla PiS strukturach małopolskich, gdyby jakimś cudem Kmita został wybrany marszałkiem np. za czwartym razem.
Dlaczego więc, ten mało komu szerzej znany Łukasz Kmita, jest tak bardzo promowany? Partyjne zwyczaje i panująca tam „kultura polityczna” to grząski teren niejasnych powiązań, wieloznacznych gestów oraz nieoczywistych działań, które często wymykają się logice. Żeby było jasne, to nie jest tylko domena PiS-u, ale wszystkich innych dużych partii. Przekonanie, że w polskiej polityce promowani są ci, którzy są najinteligentniejsi i jak najlepiej chcą dla kraju, regionu lub miasta, jest naiwnością. Tak samo z przeciwnikami. Najczęściej są nimi nie ludzie z konkurencyjnych ugrupowań, ale z własnej partii.
Inaczej mówiąc, nie zawsze trzeba być zdolnym, mieć osiągnięcia albo coś mądrego do powiedzenia. Trzeba umieć się w partii ustawić. Tak jak to zrobił niedoszły marszałek, poseł Kmita. Wtedy, jak nie idzie w regionie, albo ktoś potężny – jak na przykład była premier Beata Szydło, słusznie „rzuca kłody pod nogi”, można zaangażować samego prezesa Kaczyńskiego. Ten spór teoretycznie jest lokalny, ale pokazuje też, że kolejna wygrana prawicy w Polsce, może nie przyjść tak szybko.
Pal licho, że PiS może na własne życzenie utracić władzę w drugim już swoim mateczniku, zaraz po województwie podlaskim. Dojmujące jest to, że z tego ostatniego, a także konfliktu z Krzysztofem Jurgielem, nikt w partii nie wyciągnął wniosków. Jurgiel jest na Podlasiu ceniony i szanowany, Kmita w Małopolsce nie może pochwalić się tym samym. Potwierdzeniem tego są głosowania nad jego kandydaturą.
Gdyby powyższe spróbować skonfrontować z tym, co dało i daje zwycięstwo Zjednoczeniu Narodowemu we Francji, otwarciu na zmiany w samej partii, wniosek jest smutny: w PiS długo jeszcze nikt nie będzie potrafił posunąć się w bok lub w tył, aby pokazać nowych ludzi i nowy wizerunek prawicy. Marine Le Pen została liderką Frontu Narodowego, zastępując swojego ojca Jeana-Marie Le Pena, który nie miał żadnych szans, aby sięgnąć po nowy elektorat. Ona sama kierowała partią, już pod zmienioną nazwą, od 2018 roku i dała jej nowego paliwa.
Mimo dobrych wyników w kolejnych wyborach prezydenckich, to było wciąż za mało, aby przebić „kordon sanitarny”, który elity świadomie ustawiły wokół ZN, przypinając mu różne łatki i obniżając jego wiarygodność. Potrzebny był ktoś ekstra, kto stanie się twarzą francuskiej prawicy i wartości konserwatywnych. Kimś takim okazał się Jordan Bardella. Le Pen zastąpił naturalnie i bez przewrotu, gdy ta ustąpiła ze stanowiska, zachowując jednak kontrolę nad partią, w związku z kandydowaniem w wyborach prezydenckich.
Bardella okazał się strzałem w dziesiątkę, tak w wyborach europejskich, jak też w krajowych jako kandydat na premiera Francji. A w Polsce? Mamy przykład Kmity i jemu podobnych. Mają partyjne plecy i jeszcze więcej pewności siebie. Całość zaczyna razić obciachem, a cała sytuacja powinna skłonić do refleksji, ale jej nie będzie. Można by o tym pisać długo i dużo, ale to robota na cały etat. Usłyszymy: to nie czas na takie dyskusje, bo zagrożeniem jest Donald Tusk i jego ekipa, a nie ludzie na prawicy. To prawda! Właśnie dlatego Tusk jest zagrożeniem, jak nigdy wcześniej.