Gdyby pozycję i siłę Ursuli von der Leyen w europejskim mainstreamie, mierzyć długością kolejki polskich polityków Platformy Obywatelskiej do wspólnego zdjecia z nią, to reelekcję ma pewną. Ale o jej przyszłości mogą zadecydować ci, którzy zdjęcia z szefową Komisji Europejskiej nie chcą.
Myśląc o niej w Polsce, nasze myśli mkną do Niemiec. W tym kontekście, przewodnicząca KE postrzegana jest negatywnie, bo przez pryzmat rządu Olafa Scholza oraz interesów jego kraju, które nie zawsze, albo bardzo rzadko, są zbieżne z tymi polskimi. Nad Wisłą niewielu kibicuje Ursuli von der Leyen, ale im bliżej wyborów, tym więcej osób i środowisk, które przyjmują podobną postawę.
Po 9 czerwca kluczowa będzie arytmetyka. Von der Leyen wie, że może mieć problemy z zapewnieniem sobie większości wśród lewicowych i liberalnych europarlamentarzystów, dlatego podjęła cyniczną grę z konserwatystami, którzy zyskują w Europie na popularności. Ich stan posiadania w Parlamencie Europejskim po niedzielnych wyborach będzie duzo większy. Jej umizgi do premier Włoch, Gieorgii Melonii, nie spodobały się partyjnym towarzyszom.
To może być problem. W 2019 r. Von der Leyen została szefową KE, ale zadecydowało o tym zaledwie dziewięć głosów. W 2024 roku może być trudniej. Po pierwsze, musi uzyskać poparcie kwalifikowanej większości 27 szefów rządów w Radzie Europejskiej. Po drugie, potrzebuje 361 głosów w PE, gdzie głosowanie będzie miało charakter tajny. Dobrze zorientowany w sprawach europejskich portal „Politico”, podkreśla, że jest prawdopodobne, iż 10 procent parlamentarzystów ze wszystkich grup parlamentarnych będzie jej przeciwnych.
To rozbudziło spekulacje. W Brukseli aż huczy od plotek, że przeciwko Niemce działa zakulisowo przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel. On sam nie liczy na schedę po Von der Leyen, ale ma ochotę na stanowisko wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej. Jak podaje portal „Polictico”, miałby mieć w tym wsparcie prezydenta Francji. Ten ostatni nie jest też zainteresowany drugą kadencją dla Von der Leyen. Lista jej potencjalnych następców jest długa, ale kluczowy jest fakt, że w takiej sytuacji, mogłaby się nie znaleźć nawet w składzie Komisji Europejskiej.
Dlaczego? Ewentualna porażka w staraniach o reelekcję przez Ursulę von der Leyen, będzie korzystna dla niemieckich Zielonych. Umowa koalicyjna między trzema partiami, które rządzą Niemcami – SPD, FDP i Zielonymi, stanowi, że ci ostatni mogą nominować kandydata na inne najwyższe stanowiska w UE, jeśli przewodniczący KE „ nie pochodzi z Niemiec”. To oznacza, że w skład nowej KE mogliby wejść: Franzisa Brantner lub Sven Giegold, którzy obecnie pełnią w niemieckim rządzie funkcje sekretarzy stanu.
Czyli? Von der Leyen „już była w ogródku, już witała się z gąską”, a dokładniej robiła sobie zdjęcia z potencjalnie przyszłymi europarlamentarzystami z PO, ale może skończyć jako szeregowy europoseł. To znacznie mniej, niż życzyła premierowi Donaldowi Tuskowi, gdy ustępował ze stanowiska przewodniczącego Europejskiej Partii Ludowej, ale i tak znacznie powyżej jej kompetencji. Teraz czas na wyjaśnienie afery z korporacją Pfizer…