Od późnej jesieni zeszłego roku kto miał wiedzieć, ten wiedział, że nowym sekretarzem generalnym NATO zostanie premier Królestwa Niderlandów Mark Rutte. O to stanowisko ubiegała się również obecna przewodnicząca Komisji Europejskiej Niemka Ursula Gertrud von der Leyen.
Stąd nieraz jej oświadczenia na temat różnych wydarzeń w polityce międzynarodowej były wręcz kopią komunikatów Departamentu Stanu USA i bywało, że różniły się od wypowiedzi szefa unijnej dyplomacji i zastępcy szefowej KE ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Hiszpana ( Katalończyka ) Josepa Borella . Oczywiście o to stanowisko ubiegało się znacznie więcej polityków. Choćby obecna premier Estonii Kaja Kallas, która niedługo ma bardzo dużą szansę zostać – po wspomnianym już Hiszpanie „High Representantive”, czyli jak niektórzy określają to mocno na wyrost, “ministrem spraw zagranicznych UE”.
W grę też początkowo wchodzili ministrowie obrony Wielkiej Brytanii i Kanady oraz była prezydent Litwy i obecna premier tegoż kraju, a także prezydent Rumunii. Miesiącami dużo mówiono, że Organizacja Paktu Północno Atlantyckiego powinna być kierowana – po raz pierwszy w historii- przez osobę z naszego regionu Europy i – również po raz pierwszy w dziejach – przez kobietę. Na słowach się skończyło. Słowem: dużo zmieniono byle nic nie zmienić.
Dalej “jedynką” NATO będzie przedstawiciel Europy Zachodniej i oczywiście facet. Formalnie decyzja personalna będzie podjęta za kilka tygodni, ale “biuro polityczne” NATO, czyli kwartet USA-Wielka Brytania-Francja-Niemcy, “klepnął” kandydaturę holenderskiego premiera. Prawie wszyscy się na to już zgodzili. Prawie, bo została Rumunia. Dlaczego? Bo walczy o stanowisko zastępcy sekretarza generalnego dla swojego prezydenta – Clausa Lohannisa. Takie gry to norma w polityce międzynarodowej…