Nadchodzące wybory samorządowe to moment do głębokiej refleksji na temat funkcjonowania samorządów. Wszyscy zgadzają się, że ich powołanie w 1990 roku, a następnie reforma, były jednymi z najbardziej przełomowych decyzji politycznych ostatnich 35 lat. Samorządy cieszą się dobrą opinią, ale nie oznacza to, że są wolne od patologii.
W 2018 roku wprowadzono dwukadencyjność, co jest dowodem na istnienie problemów. W ławach „koalicji 13 grudnia” słychać głosy o jej likwidacji, ale w wielu miejscach nie byłaby to popularna decyzja. Lobbing ze strony samorządowców jest jednak intensywny. Z jednej strony mamy opowieści o długotrwałym doświadczeniu, znajomości lokalnych realiów i konkretnych osiągnięciach, z drugiej – przykłady niezdrowych układów i wręcz „prywatyzacji” miast i gmin.
Z perspektywy warszawskich salonów i ogólnopolskich redakcji, wszystko wydaje się działać jak należy. Samorządowcy wykonują ogromną pracę, a rządzący ciągle zlecają im nowe zadania bez dodatkowych środków. Piękna historia o ciężko pracujących samorządowcach, którzy nie są doceniani przez polityków, jest oczywiście prawdziwa. Tylko sporadycznie usłyszymy o ustawionym przetargu, wymianie prezydentów i burmistrzów w radach nadzorczych, czy złapaniu włodarza miasta na podwójnym gazie lub zatrudnianiu członków rodziny.
Samorząd to nie tylko metropolie i miasta. Spośród 2477 polskich gmin, tylko 302 to gminy miejskie. Zdecydowanie większość to gminy miejsko-wiejskie (711) i wiejskie (1464). Do tych ostatnich politycy zaglądają tylko przy okazji dożynek, a dziennikarze prawie wcale. Żyją one własnym życiem, bardziej przypominając rodzinno-towarzyską spółdzielnię interesów, niż miejsce, gdzie wszyscy mieszkańcy decydują o sprawach swojej społeczności.
Wyobraźmy sobie małą gminę, taką 4-6 tysięczną z 15 sołectwami. Od 22 lat, czyli od pierwszych wyborów bezpośrednich w 2002 roku, rządzi tu burmistrz lub wójt Jan Kowalski. Jest postacią znaną i szanowaną, bo wcześniej był nauczycielem, a dla młodszych mieszkańców jest jedynym włodarzem, jakiego znają w swoim dorosłym życiu.
Kowalski, jak wielu włodarzy małych samorządów, dba o to, aby utrzymać się na stanowisku jak najdłużej. Eliminuje wszelkie objawy krytyki, uprawia propagandę w wydawanym przez siebie biuletynie, który przypomina niezależną gazetkę. Wszyscy są od niego w jakiś sposób uzależnieni. To może być etat członka rodziny w urzędzie, bibliotece lub zakładzie komunalnym, albo drobne zlecenia budowlane lub wynajmowanie sali bankietowej w lokalnej karczmie.
Nawet panie z kwiaciarni wiedzą, że urząd to ważny klient. Nie inaczej więksi przedsiębiorcy. Też wolą z Kowalskim nie zadzierać, bo choć mogliby mu się postawić, wiedzą, że jego wpływy sięgają wszędzie. Przez 22 lata urzędowania, Kowalski wyrobił sobie dobre kontakty nie tylko w powiecie, ale nawet w agencjach rolnych. Dawał pracę w urzędzie i domu kultury byłym radnym i urzędnikom wszystkich opcji: byłemu szefowi rady powiatu z lewicy, eksdyrektorowi powiatowego KOWR-u z PO oraz szefowi gminnego PiS-u. Z kimś takim, żaden rozsądny przedsiębiorca nie zadrze.
Wójt Kowalski dba też o to, aby mieć dobre kontakty z proboszczami w swojej gminie. Kilka razy w roku umawia się z nimi na zakrapianą kolację, zaprasza ich na święcenie sal wiejskich oraz uroczystości w szkole. Korzyści są obopólne: proboszczowie wiecznie mu za coś z ambony dziękują, a on – kiedy tylko jest taka potrzeba, potrafi dołożyć się na honorarium dla wizytującego parafię biskupa. Nie ze swoich, rozpisuje delegacje służbowe i kilometrówki.
Kiedy zbliżają się kolejne wybory, włodarz potrafi zadbać o to, aby stający z nim w szranki śmiałek, nie dostał zgody na powieszenie banerów lub plakatów, a jeśli uda mu się to zrobić na prywatnym ogrodzeniu któregoś z mieszkańców, szybko zainterweniuje u kogoś, kto ma wpływ na to, aby plakat zniknął. Kowalski nie musi drukować niczego samodzielnie. Trzy razy do roku wydaje gminną gazetkę. W roku wyborczym, zawsze na dwa tygodnie przed wyborami. Gazetka jest pełna zdjęć Kowalskiego: z otwarcia sali wiejskiej, prosto z placu budowy drogi powiatowej, ze spotkania z wicewojewodą, starostą i z gminnych dożynek.
Radni powinni kontrolować działania włodarza, ale to jest fikcją. Większość z nich nigdy nie zabiera głosu na sesji. Jeden z nich próbował, zapytał o problemy z ciśnieniem wody w kranach. Efekt? W tegorocznych wyborach nie będzie mógł kandydować z komitetu wójta. Nawet gdyby się odważył, to jego szanse są niewielkie: Kowalski wystawi w jego okręgu lubianego kościelnego.
Kowalski rządzi jednoosobowo. Z kadencji na kadencję jego pozycja jest coraz silniejsza. Jeśli nie zrezygnuje sam, będzie rządził aż do emerytury. A może nawet dłużej. Ile tylko zechce. Ale czy to jest zdrowe dla demokracji? Czy tak powinny wyglądać samorządy? To pytania, na które trzeba sobie odpowiedzieć, myśląc i mówiąc o samorządach.