W Unii Europejskiej słyszymy coraz częściej, że to ostatni moment, by przekształcić tę organizację w coś na kształt federacji. Wmawia się nam, że proces ten jest nieuchronny, wynika z konieczności, a przy okazji spełnia marzenie o „europejskiej potędze” – niezależnej, gospodarczo silnej i odpornej na wpływy z zewnątrz.
Im bardziej ten slogan jest powtarzany, tym wyraźniej widać rysy na tej utopijnej wizji. Pod pozorem szczytnych celów – które rzekomo przyświecały „ojcom założycielom” Monnetowi i Schumanowi – ukrywa się niejedna patologia. Dziś dorzucono do panteonu jeszcze komunistę Spinellego. Współcześni liderzy Unii widzą siebie niemal w roli europejskich George’ów Washingtonów, którzy stworzą „Stany Zjednoczone Europy” – i zrobią to bez oglądania się na nic. Krytyka? To już bluźnierstwo. Dla eurokratów to religijny dogmat.
A jeśli mamy herezję, musi być też polowanie na czarownice. Przez osiem lat rządów Zjednoczonej Prawicy, Bruksela z maniakalną precyzją wyszukiwała każdą okazji, by dźgnąć polski rząd tam, gdzie tylko się dało. Nie chodziło o dyskusję, ale o systematyczne niszczenie oporu przeciwko „integracji” pod dyktando eurokratów. Polska była strofowana, karana, pouczana, a nie cofnięto się nawet wtedy, gdy nasz kraj zmagał się z rosyjską hybrydową agresją na granicy z Białorusią i falą uchodźców wojennych z Ukrainy.
Działało to jak w słynnej anegdocie o chińskim złodzieju, który codziennie przesuwa wazę o kilka centymetrów, aż ta znajdzie się na samym skraju i można ją bez wysiłku zgarnąć. Do grudnia 2023 udało im się przesunąć ją tylko o te kilka centymetrów. Teraz jednak nowy „właściciel” sam podstawia ją na krawędź i – jakby tego było mało – owija ją w kolorowy papier, żeby nikt nie zauważył, jak ją wynoszą. Tak, chodzi o naszą suwerenność. Jest zagrożona nie mniej niż w czasie II wojny światowej czy komunistycznej okupacji. Może to mocne słowa, ale nie wolno czekać – bo „później” może nie nadejść.
System może się dopełnić już w maju. To, co rok temu wydawało się niemożliwe, zaraz stanie się faktem. Nawet się nie spostrzeżemy, że żadna walka o suwerenność nie będzie już możliwa – zostanie co najwyżej dyskusja o jakimś rodzaju autonomii. Tak, przyzwyczailiśmy się, że każde kolejne wybory są „najważniejsze w historii”. I to właśnie zgubiło wielu z nas. Wielkie słowa używane zbyt często stają się puste, a ostrzeżenia giną w kakofonii propagandy. Pasterz krzyczący „Wilki, wilki” nie ma prawa się dziwić, że kiedy te naprawdę nadchodzą, nikt nie reaguje.
Dziś stoimy w obliczu takiego właśnie momentu. Wynik przyszłorocznych wyborów prezydenckich – a wcześniej to, kto będzie reprezentował szeroko rozumiany obóz patriotyczny – ma fundamentalne znaczenie. To, kto stanie po drugiej stronie, jest w gruncie rzeczy bez znaczenia. Każdy z potencjalnych kandydatów Koalicji Obywatelskiej stanowi zagrożenie dla Polski, jaką znamy. Ich plan jest prosty: patriotyzm to rasizm, obcy mają być ważniejsi od rodaków, a Polska – małym, choć użytecznym elementem europejskiej układanki. I na drodze stoi naród, który jeszcze może się obudzić. Ale to ostatni moment – i to nie frazes.