Możliwości zmieniają w polityce nawet osoby o najczystszych intencjach. Kinga Gajewska i Arkadiusz Myrcha raczej do takich nie należeli, ale kolejne doniesienia na temat ich zaradności coraz bardziej przypominają plamę na starannie wykreowanym na potrzeby kampanii wyborczej obrazie. Wartości, o których tak chętnie mówili jeszcze rok temu, dziś najwyraźniej odwiesili na kołek.
To już nie tylko pobieranie publicznych pieniędzy przez tę parę na wynajem mieszkań dla parlamentarzystów, ale także podejrzane refundacje tzw. kilometrówek, a nawet prywatne zakupy z budżetu przeznaczonego na funkcjonowanie biura poselskiego. Do tego dochodzi jeszcze kontrowersyjne tłumaczenie wiceministra Myrchy, że warszawski adres zameldowania ma charakter czysto pragmatyczny, ponieważ wiąże się z chęcią posłania dzieci do publicznych przedszkoli.
To moralny upadek ludzi, którzy w kampanii wyborczej mieli usta pełne frazesów. Obłuda i hipokryzja w czystej postaci – tyle że salonowa, uśmiechnięta i przesiąknięta luksusem. Pikanterii dodaje fakt, że pan Myrcha jest… wiceministrem sprawiedliwości, a nawet doktorem prawa. Nie wiemy, czy premier Donald Tusk wpadł w „fułrię”, ale nawet przedstawiciele ugrupowań, które nie życzą jemu rządowi źle, nie kryją irytacji. – To po prostu nieprzyzwoite. Od wiceministra sprawiedliwości oczekujemy więcej, szczególnie że nie powinien naginać prawa dla własnych korzyści – powiedziała Joanna Senyszyn w Telewizji Republika.
Takie kariery najczęściej robią ci, którzy od młodości związali swoją przyszłość z polityką. Gajewska jako szefowa Młodych Demokratów, Myrcha jako młody samorządowiec. Problem w tym, że na ich drodze zabrakło autorytetów, które nauczyłyby ich, co jest dobre, a co złe. Przez lata obserwowali starszych kolegów z Platformy Obywatelskiej. I co widzieli? Że nie ma miejsca na idee, poglądy czy wartości, a liczą się jedynie geszefty, interesy i małe interesiki. Relację mistrz–autorytet zastąpiła inna: cwaniak–lepszy cwaniak. Owszem, wiceminister Myrcha zrobił doktorat u prof. Marka Chmaja, ale to tylko potwierdza ten schemat.
Sprawa tego celebrycko-politycznego małżeństwa to tylko jeden z przykładów, jak ideały z kampanii rozchodzą się z możliwościami, jakie daje władza. Nieliczne media, których rząd Tuska jeszcze sobie nie podporządkował, obiegły informacje o kolesiostwie w spółkach skarbu państwa, takich jak Totalizator Sportowy czy Hufce Pracy. Właśnie dlatego tak ważne są niezależne media, którym Donald Tusk powinien dziękować, a nie je zwalczać. Sam nie jest w stanie kontrolować całego aparatu kilku koalicyjnych partii, które rzucają się na państwowe posady i pieniądze.
Baronowie w terenie organizowali partyjne wiece, tworzyli frekwencję na masowych imprezach w Warszawie i rozdzielali zadania w kampanii wyborczej. Teraz są długi do spłacenia – posadami w regionalnych oddziałach spółek, agencji i organizacji. Zadbanie o to polityczne zaplecze wymaga “łupów”. „Koalicja 13 grudnia” jest tak zorganizowana, aby odpowiadać na te potrzeby. Ci, którym nie udało się załapać do spółek, lub nie mogą tego zrobić z racji poselskiego mandatu, rekompensują to sobie w inny sposób – jedni absolutnie legalnymi, choć wątpliwymi etycznie, świadczeniami dla posłów, a inni zatrudniając znajomych i rodzinę w spółkach.
– Szmaciak chce władzy nie dla śmiechu, lecz dla bogactwa, dla przepychu. Chce mieć tytuły, forsę, włości i w nosie przyszłość ma ludzkości! – napisał w poemacie „Towarzysz Szmaciak, czyli wszystko dobre, co się dobrze kończy” niezrównany Janusz Szpotański. Wszystko, o czym ostatnio mówiono w Telewizji Republika, dla bohaterów tych skandali zapewne również skończy się dobrze.