Piątek 13-go okazał się dla rządu Donalda Tuska dniem nie tyle pechowym, co demaskującym jego niekompetencję. Zamiast działać, premier bagatelizował zagrożenie, a rządowa propaganda próbuje dziś z tego zrobić „sukces”. Jednak to nie „mąż stanu”, a wielka lipa – którą widać gołym okiem.
Powódź nawiedziłaby Polskę z premierem Tuskiem, czy też bez niego – to pewne jak to, że po nocy następuje dzień. Na szczęście, nawet Tusk nie posiadł mocy „uroczystego odwoływania” sił natury. Miał jednak coś, co pozwalało mu zmierzyć się z nadchodzącym kataklizmem. Nie potrzeba było do tego żadnych nadprzyrodzonych zdolności ani profetycznych wizji. Wystarczyło potraktować zagrożenie poważnie – mógł zrobić to, co należało w obliczu zbliżającej się tragedii.
Tego egzaminu Tusk nie zdał, a konsekwencje jego błędów wszyscy już dobrze znamy. To nie była zwykła lekkomyślność – to była rażąca ignorancja i skrajna nieodpowiedzialność! To właśnie przez tę postawę skala zniszczeń jest większa, niż musiałaby być, gdyby w piątkowy poranek 13 września premier zamiast uspokajać, postawił na nogi całą machinę państwową. Porównuje się dziś jego słowa do tych, które w 1997 roku, podczas „powodzi tysiąclecia”, wypowiedział premier Włodzimierz Cimoszewicz. Tamte były po prostu niefortunne i głupie, ale nikomu nie zaszkodziły. Postawa Tuska przyniosła realne skutki – niektórzy, zamiast działać, pozostali bierni, wierząc, że nic złego się nie stanie.
To wydarzenie należy rozpatrywać w szerszym kontekście. Od miesięcy trwa zorganizowana propaganda mająca na celu „rozliczenie” poprzedniego rządu z reakcji na pandemię Covid-19. Według nowej władzy, wszystko było rzekomo bezprawne, przedwczesne i nieproporcjonalne do skali zagrożenia. Tę narrację narzucił tzw. „rząd 13 grudnia”, który w imię politycznej wendety, prowadzi publiczną nagonkę na tych, którzy wtedy podejmowali jedyne możliwe decyzje. Ściga się byłych ministrów, prezesów agencji, a nawet szeregowych urzędników za działania, które w tamtym momencie były nie tylko uzasadnione, ale konieczne. Zakup respiratorów, maseczek bez atestów, budowanie szpitali polowych – wszystko to teraz przedstawia się jako błędy, choć były jedynymi racjonalnymi posunięciami.
Wyobraźmy sobie teraz starostów, burmistrzów i wójtów, którzy zmagają się z nadciągającym niżem genueńskim. Ilu z nich, widząc los tych, którzy podczas pandemii działali odpowiedzialnie, podejmie natychmiastowe działania? Prawdopodobnie wielu zareagowałoby znacznie wcześniej, gdyby nie uspokajające zapewnienia premiera, że „prognozy nie są przesadnie alarmujące”. Kto chciałby później odpowiadać przed sądem za „nieuzasadniony” zakup worków z piaskiem lub za wzbudzenie paniki wśród mieszkańców, gdy sam premier twierdzi, że nie ma się czego obawiać? W sytuacji zagrożenia to władza powinna mobilizować do działania, a nie usypiać czujność obywateli – szczególnie wtedy, gdy każda chwila może decydować o ludzkim życiu.
I co mamy teraz? Realizację strategii picu, propagandy i PR-u, której celem jest stworzenie alternatywnej rzeczywistości. Maszyna propagandy i zniesławienia gotowa jest strzelać do każdego, kto ośmieli się wyjść poza oficjalną narrację, że Tusk bohatersko poradził sobie z powodzią. To dlatego nawołują, by nie wspominać o zbagatelizowaniu ostrzeżeń, braku odpowiednich reakcji czy fatalnym zarządzaniu kryzysem. Pamięć o tych błędach jest dla nich niewygodna. Chcą powodziowej tabula rasa, czystej karty, na której nie ma miejsca na porażki Tuska. Niech wszyscy zapomną o piątku 13 września – teraz liczy się przecież tylko pomoc i odbudowa. A życzliwe media zadbają o to, by z nieudacznika zrobić „męża stanu”, który zatrzymał wodę we Wrocławiu i wzruszył przewodniczącą Komisji Europejskiej. Problem w tym, że to wszystko jedna wielka lipa!