Taki tytuł (wybaczą mi Państwo, mam nadzieję, tę odrobinę prywaty) miała mieć publikacja, którą gdzieś w połowie lat 90. przygotowywałem wraz z moim przyjacielem, wybornym erudytą o szerokich horyzontach, intelektualistą co się zowie. Traf chciał bowiem, że i w wojewódzkim wówczas mieście z tradycjami znalazł się prezes tamtejszego towarzystwa naukowego, który u nas tę pracę z ochotą i przekonaniem, bezbłędnie rozpoznając oczywiste zagrożenie dla przejrzystości publicznej debaty, zamówił, podpisawszy z nami stosowną umowę. Połączyło nas przekonanie, że semantyczny chaos, którego doświadczamy dziś coraz boleśniej, to nie tylko niemożność przeprowadzenia rzetelnej dyskusji, ale też relatywizacja społecznych, etycznych, ideowych , a i politycznych celów. Nie chcąc więc Państwa zanudzać szczegółami dodam tylko, że zabrawszy się ostro do pracy, po niedługim czasie mieliśmy opracowanych kilkadziesiąt haseł najbardziej podatnych na pomijanie lub też redefiniowanie, a następne były już tylko kwestią czasu, obserwacji i wyobraźni. A wszystko to w nowym, dynamicznym i ciekawym nad wyraz otoczeniu kulturowym, społecznym i politycznym, z medialnym dyskursem w tle. A’propos. Sam zdołałem w 1995 roku, tuż przed drugą turą wyborów prezydenckich opublikować alarmistyczny w tonie felieton, w którym zawarłem frazę, że „wybór między Wałęsą, a Kwaśniewskim obraża moją inteligencję”. Nie było bowiem wtedy dla nikogo tajemnicą, że prostackie brednie Wałęsy (słowa, słowa!) poprzedzone szarżami i „gierkami” jego sławetnej kancelarii z manipulacyjną „falandyzacją prawa” na czele, to nie tylko prosta droga do wyboru „złotoustego” Kwaśniewskiego na dwie kadencje, ale też pospiesznego uchwalenia „kompromisowej” konstytucji, z którą do dziś mamy nielichy kłopot (semantyka!), ujmując rzecz skrótowo. Kończąc zaś tę swoistą przypowieść sprzed lat, z własnego doświadczenia, dotyczącą owego tytułowego „słownika” mam wszakże przekonanie, że ilustruje ona dobrze tezę, iż erozja pojęciowa, na czele z definicją i praktyką demokracji ma u nas długą historię i nie zaczęła się „wczoraj”. A odbyło się to tak. Miejscowe środowisko „wałęsiarzy”, bez związku ze słownikiem rzecz jasna, ale za to jak charakterystycznie, zdołało w tempie ekspresowym odwołać z funkcji w towarzystwie naukowym prezesa – intelektualistę. Jego miejsce zajął młody, zdolny, dynamiczny, nowoczesny, postępowy, kreatywny (etc.) z dyplomem jakiejś dziwnej zagranicznej uczelni, „znajomy królika”. Ów zaprosiwszy nas na rozmowę w sprawie, już na wstępie skwitował naszą pracę prostackim: „ Panowie, kogo to dziś interesuje, kto to będzie czytał? A w ogóle, co to jest przyzwoitość?” (sic!) My rzecz jasna unieśliśmy się honorem (już wtedy pojęcie nieostre i deficytowe!) i opuściliśmy gabinet prezesa, nawet nie wspominając o umowie. Zostaliśmy więc z naszą „przyzwoitością, honorem, uczciwością, powagą, wiarygodnością, patriotyzmem, prawdą i prawdomównością, rzetelnością, wiernością, lojalnością, sprawiedliwością, postępem, konserwatyzmem, metafizyką, wartościami, wiarą, kulturą i cywilizacją łacińską etc., etc.”, które w postaci eleganckich „fiszek” zalegają pewnie w jakiejś przepastnej szafie z archiwaliami w domu mojego przyjaciela. Kończąc nie od rzeczy będzie przypomnieć, że to był również czas intensywnych działań towarzystwa i organu Adama Michnika, który pozbył się już z gazety wszystkich o „odchyleniu prawicowo-nacjonalistycznym”(copyright by tow. Wiesław) i przystąpił m.in. do lansowania zbrodniarzy komunistycznych jako „ludzi honoru”, „pedagogiki wstydu’ i jeszcze wielu innych akcji opartych na redefinicjach i pojęciowych manipulacjach. Ale to już temat na inną opowieść np. z cyklu „korzenie dzisiejszej rewolucji”. Przy okazji polecam serdecznie książki na ten temat niezastąpionego Stanisława Remuszki! ( m. in „Gazeta Wyborcza. Początki i okolice”)