Jest aż nadto powodów, aby wynik niedzielnego głosowania traktować bardzo poważnie. To nie tylko, jak to określił Reuters „test Tuska”, ale również ilustracja tego, w jakim miejscu i kondycji znajduje się „koalicja 13 grudnia”, a w jakim Zjednoczona Prawica.
Niespełna pół roku po przegranych przez prawicę wyborach parlamentarnych. Rządzący otrzymali właśnie żółtą kartkę. To nie jest dla nich dobry punkt wyjścia na początek kampanii do Parlamentu Europejskiego. Dobry wynik PiS-u, który jeszcze kilka tygodni temu mainstreamowe media kładły w politycznej trumnie pokazuje, że ta partia ogarnęła się po parlamentarnej porażce i znów posiada zdolności mobilizacyjne. Znów PO ma z kim przegrać.
Z drugiej strony, wynik partii Tuska pokazuje, że ta partia nie ma już gdzie szukać rezerwuaru głosów, aby być zdecydowanym liderem sondaży. Jeśli już, może to robić wyniszczając swoich koalicjantów, co nie przyczyni się do trwałości i skuteczności „koalicji 13 grudnia”. Na nic zdały się propagandowe pokazówki z rewizją domu Zbigniewa Ziobry, popisy Jońskiego i Szczerby w komisjach śledczych, humbugi z Pegeasusem oraz wniosek ws. prezesa NBP do Trybunału Stanu.
Sama kampania samorządowa była nudna. Odbywała się w cieniu wymienionych wyżej wydarzeń. „Rozliczanie PiS-u”, jako główne hasło rządzących i lejtmotyw politycznego przekazu, okazały się kontrproduktywne. Czuć było przysłowiową „maliznę” i młodzieżową ściemę.
Warto jednak uświadomić sobie, że wynik tych wyborów nie wywoła na polskiej scenie politycznej tsunami. Ani nawet sztormu, orkanu, burzy i czego tam jeszcze. Zaobserwujemy, co najwyżej, trochę większy wiaterek, który jednak nie połamie gałęzi i nie zwali drzewa na którym siedzą rządzący. Owszem, z powodu osłabienia się pozycji Trzeciej Drogi i jeszcze bardziej Lewicy, będziemy obserwować próbę marginalizowania ich w sejmikach, szczególnie radnych Polska2050, ale nic wielkiego się nie wydarzy. Tusk będzie próbował podzielić w regionach działaczy PSL i TD, a lewicowców całkiem wyeliminować z gry, ale na tym koniec.
Prawdziwy thriller rozpocznie się po długim majowym weekendzie. Wynik wyborów do sejmików oraz oddźwięk pozytywnej oceny PiS-u, co media głównego nurtu będą od poniedziałku pomniejszać i bagatelizować, będzie miał swoje reperkusje w w wyborach europejskich. Przyjęło się w Polsce, że są one traktowane jako mało istotne. W efekcie, frekwencja wyborcza bywała niższa niż w pozostałych. Teraz może się to wszystko zmienić.
Za sprawą oszustw brukselskich urzędników w sprawie KPO, kręcenia unijnych instytucji w kwestii kwot migracyjnych oraz sprawy polskiego rolnictwa, Polacy wiedzą, że stawka tych wyborów nie jest mniejsza, niż wszystkich innych. Zdają sobie sprawę, że utrata niepodległości w imię utopijnych idei jednego europejskiego państwa jest zagrożeniem realnym. Dociera do nich, że za chwilę ważne mogą być tylko wybory samorządowe i tylko europejskie. Krajowe będą bez znaczenia, ponieważ instytucje państwa zostaną podporządkowane instytucją europejskim.
Czy, w takim razie, niedzielne wybory były tylko sondażem wyborczym? Niekoniecznie. Wbrew utyskiwaniom samorządowców związanych z obozem rządzącym, samorządy mają w Polsce bardzo dużą władzę. Imponująca jest również skala tych wyborów. Wybierano 107 prezydentów, 824 burmistrzów oraz 1548 wójtów. Do tego 39 778 radnych miejskich i gminnych, 6 250 radnych powiatowych oraz 552 radnych sejmików. To tylko o połowę mniej, niż liczba policjantów, którzy dbają o nasze bezpieczeństwo.
Pytanie, czy samorządowcy zechcą bronić niepodległości Polski, gdy przyjedzie im wybierać: wartości oraz interes kraju, czy unijne pieniądze? Dlatego właśnie wybory samorządowe i unijne są w tym roku ważne, jak nigdy wcześniej. W niektórych województwach, na przykład w Zachodniopomorskim i Lubuskiem, politycy PO nawet się nie kryją, że dobra współpraca z Niemcami jest dla nich ważniejsza, niż z rządem w Warszawie. Teraz może się to zmienić, ale Polsce na dobre to nie wyjdzie.