Koalicja Obywatelska „wygrała”, bo podjęła próbę przejęcia haseł i postulatów prawicy. Nieskuteczną, ale dla wielu w jakimś stopniu wiarygodną. Jeśli PiS kilka spraw poprawi, liberałowie znów znajdą się na marginesie.
– Polska staje się w sposób zasłużony liderem Unii Europejskiej – powiedział Donald Tusk, tuż po ogłoszeniu wstępnych i mocno odbiegających od rzeczywistych, wyników wyborów do Parlamentu Europejskiego. – My dzisiaj pokazaliśmy, że jesteśmy światłem nadziei dla Europy – perorował premier. Rano okazało się, że powodów do radości jest mniej, albo nie ma ich wcale. Poza upokorzeniem koalicjantów.
Prawo i Sprawiedliwość razem z Konfederacją, wysyłają do Brukseli 26 europosłów, podczas gdy Koalicja Obywatelska z przystawkami z Trzeciej Drogi i Lewicy, zaledwie jednego więcej. KO zdobyła 37,06 proc. głosów, a PiS zaledwie 0,9 procent mniej. Niespełna 1 procent przewagi, przy tak niskiej frekwencji i to na Wschodzie Polski, to jest bardzo dobry wynik. Nie bez znaczenia jest fakt, że na trzecim miejscu uplasowała się Konfederacja, a nie Trzecia Droga.
Ujmując rzecz inaczej, sukces KO jest takim samym zwycięstwem tej formacji, jak to z 15 października ub.r. Fakt, tym razem ugrupowanie premiera Tuska uzyskało najlepszy wynik, ale odbyło się to kosztem koalicjantów. Estymacja przyszłego Sejmu, gdyby za podstawę wyliczeń przyjąć wyniki z niedzieli, oznaczałaby, że podobna koalicja jak ta z 13 grudnia, nigdy by już nie powstała. I pewnie nie powstanie, bo zarówno partia Władysława Kosiniaka-Kamysza oraz Szymona Hołowni, jak i Włodzimierza Czarzastego, przyszłych wyborów może nie dożyć.
Czy wynik PiS-u, ciut gorszy od KO, to efekt błędów? Tak próbują interpretować to partyjne frakcje. Używają argumentu, że w niektórych okręgach kandydaci z innych niż pierwsze oraz drugie miejsca, uzyskali lepsze wyniki i zdobyli mandaty. To raczej kwestia skuteczności kampanii, a nie błędów kierownictwa partii. Temu ostatniemu można zarzucić, co najwyżej, że pozwoliło na „wolną amerykankę” w niektórych okręgach. Lokalni politycy robili, co chcieli, nie zawsze zgodnie z interesem całej formacji.
Przykład pierwszy z brzegu, to sytuacja na Podlasiu. Konflikt z Krzysztofem Jurgielem nie mógł się skończyć inaczej, niż tylko demobilizacją elektoratu w tym konserwatywnym regionie. Podobnych, choć mniej głośnych, było więcej i to się odbiło na niskiej frekwencji w regionach będących bastionem PiS-u. Tam, gdzie liderzy partii i list wyborczych współdziałali, tam był sukces. Wynik mógłby być nieznacznie lepszy, ale najpewniej i tak nie przełożyłby się to na większą liczbę mandatów. W tym sensie, błędów nie było. Kilka tygodni temu nikt nie dawał PiS-owi więcej niż 19 mandatów, a mają więcej. 90 tysięcy głosów, których zabrakło, mogło to zmienić.
Tak więc, PiS nie poniósł porażki, ale ten fakt może spowodować, że nie będzie też żadnej refleksji. Ta jest niezbędna, a PiS ma z kogo czerpać inspiracje. Jeśli nie od krajowej Konfederacji, to chociażby od francuskiego Zjednoczenia Narodowego, albo Giorgi Meloni z Włoch. Przykład pierwszy z brzegu. Partia Bosaka, Mentzena i Brauna, odebrała 250 tysięcy głosów PiS-owi i 110 tysięcy Trzeciej Drodze. Kto, kilka tygodni temu, mógłby uwierzyć w to, że na Konfederację zagłosuje więcej kobiet, niż na polityczki Lewicy. A jednak, tak się stało.
Liderzy prawicy mają nad czym myśleć. Praktyka pokazuje, że im mniejszy PiS dostaje w dwóch ostatnich elekcjach łomot, tym trudniej tam o refleksję i wnioski na przyszłość. Może tym razem będzie inaczej, bo w przyszłości, stare sztuczki mogą już nie wystarczyć. Póki co, partia Jarosława Kaczyńskiego, mimo różnych wpadek, wciąż jest szyldem wiarygodnym i przyciągającym wyborców. To jednak nie powinno usypiać czujności.