Od lat przedstawia się nam laurki o wybitnych autorytetach prawnych, ale oprócz ich ogromnej wiedzy i imponujących tytułów naukowych nie wynika z tego dosłownie nic. Dla nich Polska to “nienormalność”! Profesorowie, byli prezesi ważnych trybunałów i sądów, klaszczą Tuskowi i Bodnarowi jak foczki – dwoma płetwami.
Nie bez znaczenia jest fakt, że wielu z nich, jak choćby Ewa Łętowska – Rzecznik Praw Obywatelskich w PRL-u, Andrzej Rzepliński – były sekretarz PZPR na Uniwersytecie Warszawskim, a później prezes Trybunału Konstytucyjnego w wolnej Polsce, czy Józef Iwulski, sędzia Sądu Najwyższego, który orzekał w stanie wojennym w procesach politycznych, współtworząc aparat komunistycznego reżimu, to osoby mocno zakorzenione w mrokach poprzedniego systemu. Niepamięć jest dla nich wygodna, bo dzięki temu mogą opisywać innych jako “trędowatych”, choć sami noszą w życiorysie bakterię komunizmu.
Nie powinno dziwić, że spora część polskich sędziów, ale także prokuratorów i adwokatów, to potomkowie tego środowiska. I nie zawsze są to prawnicy z tradycji. Weźmy na przykład Romana Giertycha, wziętego adwokata, który z racji nazwiska próbował swoich sił w endecji, ale ostatecznie najlepiej odnalazł się w środowisku bliskim jego ojcu, Maciejowi Giertychowi. Już od najmłodszych lat przewidywał on dla swojego syna rolę przywódcy “młodzieży narodowej” – i nie był to przypadek. Miał zagospodarować w wolnej Polsce obszar, który mógłby zostać przejęty przez prawdziwą prawicę. Przypomnijmy, że Maciej Giertych nie widział przeszkód we współpracy z komunistycznym dyktatorem PRL-u, gen. Wojciechem Jaruzelskim, w Radzie Konsultacyjnej (1986–1989).
Oni tacy są. Uważają, że wolno im więcej. Z ego większym niż Mount Everest, są gotowi zaakceptować wszystko, byleby tylko zagwarantować sobie trwanie w układzie, który daje im szansę przetrwać w kraju lub nawet awansować w układzie europejskim. Nie ma chyba środowiska bardziej zdemoralizowanego niż sędziowie, którzy urzędową togę RP, najchętniej zamieniliby na togę sędziego UE. W końcu nie każdy ma szansę zostać sędzią TSUE. Stąd wynika inne zagrożenie. Elity sędziowskie poddały się. Porzuciły wierność Konstytucji oraz ideałom w imię podporządkowania się projektowi europejskiemu.
Mowa o “sędziokracji”. Rozpolitykowani sędziowie rozpychają się łokciami, by wyrwać dla siebie kolejne obszary władzy. Czują, że mogą być skuteczniejsi, jeśli sprzymierzą się z mediami głównego nurtu. Te ostatnie poddały się już wcześniej – kapitałowi, lub stojącym za nim służbom specjalnym najbardziej zainteresowanych krajów. Politycy w togach wiedzą, że przy wsparciu służb i mediów mogą rządzić krajem. Kiedy system się dopnie i staną się sędziami UE, będą współuczestniczyć w zarządzaniu Europą – Europą bez wyborów, lecz z trybunałami i wszechwładnymi sędziami.
Przesadzam? Spójrzmy, z jaką łatwością zbudowano w Polsce mit “neo” – neosędziów, neosądów, neoorzeczeń, etc. To oczywiście oszustwo, ale nie przypadkowe. Po pierwsze – czuć tu rękę PR-owskich mistrzów, działających globalnie, często na zlecenie służb, głównie niemieckich. Po drugie – paraliż instytucji prawnych w Polsce ma głębszy cel. Idea “przywracania praworządności” to parawan dla działań pozaprawnych. UE jest bardziej podstępna niż totalitaryzm, bo działa cicho i ukradkiem. Zanim się obejrzymy, polski spór o praworządność stanie się przedmiotem troski państwa, które szczyci się “wysoką kulturą demokratyczną”