Socjologia, w tym socjologia polityki i psychologia społeczna w sensie akademickim, czyli ściśle naukowym, wypracowała przez ostatnich kilkadziesiąt lat III RP analizy i diagnozy społeczne ciekawe i w większości warte uwagi, nawet jeśli przewidywalne poniekąd. Rzecz jednak w tym, że w sensie odbioru społecznego, również przez rządzących, raczej lekceważone lub też zgrabnie pomijane dzięki m. in. występom („występkom”) medialnym przeróżnych „ałtorytetów” z profesorskimi tytułami, będących na usługach bieżącej polityki, skutecznie obrażających inteligencję myślących obywateli, ale lansowanych namiętnie. Nie bez udziału ich medialnych promotorów wszak, ci medialni „fachowcy” nie pomni na ethos nauki (socjologowie, prawnicy, ekonomiści etc.) wzorem starożytnych (tak, tak) sofistów, bowiem byli i są w stanie udowodnić każdą najbardziej nawet absurdalną tezę. Tworząc niejako przy okazji łatwy do wykorzystania w bieżącej polityce tzw. „medialny szum”. Co dziś widzimy w sposób szczególnie rażący w prawie, a nawet w oświacie i kulturze, gdzie mentalny „homo sovietcus” otrzymuje również społeczne wsparcie oparte na nieuctwie, manipulacji, niewiedzy, amnezji, chaosie, intelektualnym lenistwie i łatwym do wzbudzenia emocjonalnym radykalizmie. A wszystko to „podlane ideologicznym sosem” marksizmu kulturowego, który u nas skompromitowany w formie klasycznej (PRL)udało się przechować na naszych uczelniach wyjątkowo skutecznie , nie bez udziału (również w formie zaniedbań) kolejnych, odnośnych ministrów. Tu na moment choćby chcę Państwa zaprosić na wspomnieniową wycieczkę we wczesne lata 90. ubw. Nigdy nie zapomnę warszawskiej, międzynarodowej konferencji naukowej pod jednoznacznym optymistycznym zgoła hasłem: „Jesteśmy we własnym domu”, z oczywistą, lekką nutą eksperymentalną, a nawet futurologiczną, choćby ze względu na brak jakiegokolwiek historycznego materiału porównawczego. Toteż naukowcy z byłych „demoludów” fantazjowali do woli „opisując” możliwe i konieczne przemiany w postsowieckich społeczeństwach i państwach w najbliższych latach i dziesięcioleciach, bez ryzyka, ale za to z nadzieją na tzw. lepsze jutro. Przypomnę, że wówczas jeszcze hasło „końca historii” Fukuyamy traktowano z nienależną powagą. Jedyną bodaj kontrowersję wzbudziło wówczas wystąpienie węgierskiego socjologa, którego nazwiska nie pomnę, tym bardziej, że tej wypowiedzi … nigdzie nie odnotowano. Otóż, ów Węgier oparł swoje wystąpienie na tezie, że „ trwałe zmiany mentalne następują w społeczeństwach w granicach czasowych ok. pięćdziesięcioletnich”, dodając do tego trudny do zliczenia mechanizm przekazywania następnym pokoleniom wielu wadliwych stereotypów, ale też licznych zmiennych warunków zewnętrznych. Został więc gwałtownie zaatakowany przez wielu dyskutantów zgodnie z rzeczonym hasłem o „własnym domu”, ale też na żywych wzorach demokracji liberalnej, kapitalizmu, „wolnego świata’, społeczności międzynarodowej etc. Ów zaś poirytowany tą porcją demagogii podszytą hurraoptymizmem, wrócił na mównicę i oświadczył ironizując co następuje: „Macie Państwo absolutną rację, jest nawet jedna prosta metoda, żeby owe jakże pożądane zmiany mentalne zdecydowanie przyspieszyć. Trzeba wyciąć w pień całe pokolenie!”. Opuścił mównicę i już więcej się nie pokazał, a reszta naukowców już do sprawy nie wracała. I co Państwo na to?